Gość serwisu pisze:
Chciałem się podzielić z Panem Rektorem smutną refleksją na temat szkolnictwa wyższego w Polsce - nie tylko w SGH, ale niestety prawie we wszystkich uczelniach w Polsce. A fakt jest taki: na mniej więcej połowę wykładów nie ma najmniejszego sensu uczęszczać. Dlaczego? Bo to czystej postaci strata czasu. 30, 45 albo 60 godzin „zrzędzenia” na wykładzie można spokojnie zastąpić 2-3 krotnym przeczytaniem książki (najczęściej zresztą autorstwa wykładowcy, który wtedy referuje ją słowo w słowo, przy czym w większości wypadków książka ta jest beznadziejna i nie ma nic wspólnego z obecnymi światowymi poglądami naukowymi - choć są chlubne wyjątki jak np. książka prof. Ostaszewskiego do Zarządzania finansami). Są też profesorowie o wybitnych zdolnościach w przekazywaniu wiedzy i umiejętności - jak np. prof. Płoszajski, ale takich można policzyć na palcach, choć i tak w SGH jest ich stosunkowo dużo…
Do czego zmierzam: otóż, kiedy „plany strategiczne” naszej uczelni zakładają dogonienie świata zachodniego, gdzie wykład nie służy do czytania własnego podręcznika, ale do pogłębiania i porządkowania wiedzy zdobytej z systematycznego czytania podręczników i skryptów różnych autorów i pracy studenta w domu? W tej chwili większość studentów o zainteresowaniach naukowych robi tak: zapisuje się na 40 punktów przedmiotowych, i chodzi na kilka z tych wykładów, ucząc się reszty samodzielnie w domu. Tymczasem powinno być tak, że wykładów jest 3-4, ale są naprawdę nastawione jedynie na systematyzowanie i praktyczne zastosowanie przeczytanych przez studenta samodzielnie treści - dogłębne.
A co sądzi Pan Rektor o takim pomyśle: likwidujemy zupełnie wykłady z takich przedmiotów jak MSG czy PS. Zwalniamy tych wykładowców - bo nic nowego na wykładzie poza treścią własnych książek nie wnoszą. (Ja byłem może na 1-2 wykładach z tych przedmiotów w semestrze i dostałem 4 i 4,5 - a wcale nie zakuwałem tego dzień i noc - więc wykład chyba nie był tak naprawdę potrzebny?). Następnie, za zaoszczędzone pieniądze, kupujemy każdemu studentowi zapisanemu na przedmiot MSG książkę prof. Budnikowskiego, a na PS książkę prof. Kurzynowskiego i każemy im nauczyć się tego samodzielnie do końca semestru. Na koniec semestru jest egzamin - taki sam jak teraz - z samodzielnie przez studenta przeczytanej książki. Podsumujmy więc rachunek wyniku finansowego semestru:
- oszczędność dla szkoły z niezatrudniania wykładowców PS i MSG: 6 wykładowców * 5 miesięcy * 5000 zł pensji (czy nie wiem ile tam) = + 150.000 zł
- koszt zakupienia każdemu studentowi książki do MSG i PS: 500 studentów na semestr robiących MSG i PS * (30zł+50zł) = - 40.000 zł
koszt przeprowadzania egzaminów się nie zmienia. Mamy więc zysk: 150.000 zł - 40.000 zł = 110.000 zł, przy wiedza_studenta_z_przedmiotu = const, bo tak naprawdę równie dobrze jak z wykładu, na który i tak mało kto chodzi, mogą się nauczyć z książki.
Czyli zlikwidowanie fikcji tego, że zajęcia z MSG i PS są do czegokolwiek potrzebne, przyniesie zysk 110.000zł. Może wystarczy na remont instalacji grzewczej w Auli A? Co Pan Rektor sądzi?
Odpowiedź:

Wolę inny system: książki jako uzupełnienie wykładu, a zamiast części wykładu zajęcia typu seminaryjno - ćwiczeniowego. Samo czytanie książek nie jest studiowaniem. Tyle, że mój pomysł wymaga zatrudnienia większej liczby nauczycieli.
Sprawę nie chodzenia na wykład, bo pokrywa się z książką przekazuję do Komisji Programowej.

Data odpowiedzi: